index/     Tozawa Akinobu/     reportaże/     archiwalne reportaże/


Tozawa Akinobu - 1989 r.

Wizyty w Polsce:

1988

1989

1991

1992

1996

1997

     W 1989 r., na przełomie kwietnia i maja, Musia (czyli moja mama) zafundowała mi wspólną, 3-tygodniową wycieczkę do Japonii. Ponieważ korespondowałem wtedy z mistrzem Tozawą, poinformowałem go, że będziemy kilka dni w Tokio. Byłem wręcz oszołomiony niesłychanie gorącym przyjęciem przez Mistrza i jego małżonkę. Pani Tozawa nauczyła się na pamięć całej trasy naszej wycieczki i nawet lepiej ode mnie wiedziała, kiedy byliśmy w jakim mieście, co zwiedzaliśmy i jaką mieliśmy pogodę. Było to naprawdę niesamowite.

     Prowadziłem cały czas dziennik podróży. Przedstawiam teraz fragmenty opisujący moje spotkania z Mistrzem Tozawą i jego żoną.

Dzień drugi, 28 kwietnia, piątek
     11.30 czasu tokijskiego, 4.30 czasu warszawskiego, 18.30 (ale jeszcze wczoraj) czasu Anchorage. Przespaliśmy linię zmiany daty. W dole po prawej mamy Hokkaido, lecz lecimy nad chmurami i nic nie widać. U nas piękne słońce. Jemy śniadanie, W dole już Honshu. Rozdają kartki do wypełnienia i oddania na lotnisku. Lecimy ok. 860 km/h, 11280 m n.p.m. O 13.21 dotykamy kołami japońskiej ziemi. W sali paszportowej ogromne kolejki, ale o 14.03 przechodzimy przez odprawę paszportową i czuję się wreszcie w Japonii. Na lotnisku spotykamy lokalną przewodniczkę, która będzie z nami w Tokio - i tu rozczarowanie - przewodniczka mówi tylko po niemiecku, więc nasza stała przewodniczka musi wszystko tłumaczyć na francuski. W autobusie dostajemy plan naszej podróży (po niemiecku!) i masę różnych prospektów, na szczęście już normalnie po angielsku. Jedziemy godzinę i 15 minut, następne prospekty, dostajemy klucze do pokoju, po czym dopadamy naszą przewodniczkę, żeby nam dokładnie powiedziała, o której jutro wracamy ze zwiedzania.
     Jedziemy do pokoju i właśnie gdy zamierzam dzwonić do pana Tozawy, dzwonią z recepcji, że mają dla mnie informację, iż za pół godziny pani Tozawa będzie u nas. Szybko biorę prysznic, przebieram się i znów telefon, że już czeka w lobby. Jadę więc na dół i tam się bardzo serdecznie witamy. Okazuje się, że pani Tozawa zrezygnowała dziś z prowadzenia zajęć z recytacji chińskich poematów i jest do naszej dyspozycji. Umawiamy się na jutrzejszą kolację, po czym idziemy na "nocne życie".
     Jedziemy taksówką do Nihon Ki-in, trochę się kręcimy tu i ówdzie, odwiedzamy pomieszczenie, w którym rozgrywane są wszystkie mecze finałowe w turniejach zawodowych goistów. Obecnie rozgrywany jest tam Kisei. Małe nieporozumienie, bo próbujemy się władować w kapcie, w których chodzi się wyłącznie do toalety, po czym już na bosaka wchodzimy do sali. Robimy pamiątkowe zdjęcie na tle kakemono z fragmentem poematu Kawabaty. Zjeżdżamy na dół, potem znów wjeżdżamy na górę. Pani Tozawa zaprasza nas na japońskie ciasteczka i herbatę. Jest już parę osób, w tym notariusz, który mówi trochę po angielsku, i dwóch zawodowców. Po chwili rozmowy zaczynają się recytacje. Okazuje się, że jesteśmy na tej "odwołanej" lekcji. Dowiaduję się, że poematy, pisane po chińsku, śpiewa się (czy też recytuje) po japońsku (nawet rozumiem pojedyncze słowa) do japońskiej muzyki. Po pół godzinie wychodzimy.
     Jedziemy metrem do Shinjuku, a stamtąd na piechotę (jest zimno i wieje silny wiatr) idziemy do restauracji (na 50 piętrze - to już windą) serwującej chińskie dania. Z góry widać całe oświetlone Tokio i gigantyczne korki na ulicach. Pani Tozawa zamawia całą serię dań, w tym ośmiornice, małże, krewetki, a na koniec chiński makaron. Umawiamy się, że jutro pójdziemy do japońskiej restauracji, po czym zjeżdżamy do taksówki. Wiatr jeszcze zimniejszy, ale wkrótce łapiemy taksówkę i idziemy spać.

Dzień trzeci, 29 kwietnia, sobota
     Pierwszą część dnia spędzamy na zwiedzaniu Tokio. O wpół do siódmej wieczór spotykamy się w hotelowym lobby z panem Tozawą, jego żoną, panem Kikuchi i panem Kishi, który zna angielski i tłumaczy listy między mną a panem Tozawą. Idziemy do pobliskiej, starej restauracji w tradycyjnym japońskim stylu. Z zewnątrz w ogóle nie wiadomo, że jest tam restauracja - w zwykłym wieżowcu wjeżdżamy na trzecie piętro i jesteśmy w innym świecie. Mamy do wyboru - styl całkowicie japoński w kucki, lub siedzenie na ławie. Z wygodnictwa wybieramy ławę.
     Siedzimy wokół stołu, na którym są dwa paleniska. Na tych paleniskach sami sobie smażymy potrawy - taro, wołowina z Kobe, kurczaki, dzikie kaczki, małże takie same jak wczoraj w chińskiej restauracji. Oprócz tego sashimi, japońskie grzyby, warzywa, zupa, na koniec truskawkowy sorbet. Do picia sake (ku mojemu zdumieniu zimne, ale rzeczywiście doskonałe do świeżo smażonych potraw), piwo z Sapporo i herbata (Musia pije herbatę i jakiś napój bezalkoholowy). Widzę, że całe towarzystwo jest dobrze znane szefowej restauracji. Musia konwersuje po angielsku z panem Kishi, ja po japońsku z resztą towarzystwa. Od czasu do czasu pan Kishi tłumaczy trudniejsze sprawy.
     Około dziesiątej (gdy już pozostali goście dawno wyszli) zaczynają nas delikatnie wyrzucać. Wreszcie wychodzimy. Wcześniej jeszcze umawiamy się na spotkanie 16 maja, po powrocie z Karatsu. Ponieważ będziemy wtedy w hotelu dopiero ok. 22.00, Musi mówi, że nie przyjdzie, ale pójdzie spać. Jednak okazuje się, że pan Kikuchi odbierze nas na lotnisku Haneda, więc Musia zaczyna się łamać. Pod koniec jest już prawie pewna, że też tam pójdzie. Całe towarzystwo odprowadza nas do hotelu i idziemy spać. Jutro pobudka o szóstej rano. Dziś rano okazało się, że wybraliśmy najlepszą metodę przestawienia się na czas japoński (dzięki pani Tozawa). Reszta grupy od razu poszła spać i po parę razy budzili się w nocy. Myśmy spali aż do rana.
     W czasie naszej kolacji rozmawialiśmy też o Go. W czerwcu, gdy państwo Tozawa będą w Warszawie, Tozawa Sensei bardzo by chciał, aby do mieszkania, w którym będzie mieszkać, przychodziło jak najwięcej goistów na naukę - nawet do późnej nocy.
     Pan Kishi mówi też o tym, że zaczynają w Japonii organizować 1/2 - 1-roczne staże dla dzieci i młodych graczy. Prosi, bym się zorientował, czy z Polski byliby chętni.
     Ostatniego dnia planowanego pobytu w Warszawie państwo Tozawa zapraszają kilka osób na sayonara party gdzieś na Starym Mieście. Proponuję Krokodyla (mam nadzieję, że nie pomyliłem nazwy), co daje panu Kishi okazję do opowiedzenia dowcipu słownego "domo arigato" (dziękuję, co brzmi prawie jak "domo aligator") - "domo krokodairu" (czyli "domo krokodyl").

Dzień dwudziesty, 16 maja, wtorek
     Jesteśmy w Fukuoka. Wieczorem lecimy JAL-em (Jumbo-Jet) do Tokio. Na lotnisku Haneda czeka już na nas pani Tozawa z panem Kikuchi. Zostawiamy nasze bagaże i jedziemy do pana Kikuchi. Ma wspaniały apartament na 26 piętrze 40-piętrowego wieżowca, z przepięknym widokiem na całe Tokio. Dopiero co się wprowadził - meble ma dopiero od tygodnia. Czekają na nas pan Tozawa ze swoim przyjacielem i żoną pana Kikuchi. Siadamy do stołu i zajadamy rozmaite japońskie przysmaki.
     Później przenosimy się do salonu - narożny pokój z półkolistą przeszkloną ścianą. Pan Kikuchi wyciąga mikrofon (bez drutu) i zaczyna się karaoke. Ale jest to kapitalnie zrobione - pan Kikuchi ma całą kolekcję dużych płyt kompaktowych ze spisem treści. Wybiera się odpowiednią pozycję, po czym z głośnika słychać muzykę, a na dużym ekranie telewizora pojawiają się słowa i stopniowe się zaciemniają, w miarę jak trzeba je śpiewać. Zaczyna Tozawa Sensei - po japońsku. Ma naprawdę piękny głos. Potem pan Kikuchi śpiewa po angielsku. Teraz dają mi mikrofon. Na szczęście w spisie znajduję "Dom Wschodzącego Słońca", którą to piosenkę śpiewał Połomski, gdy byłem piękny i młody. Znam więc melodię, a słowa pokazują mi się po angielsku, więc jakoś sobie radzę. Na koniec pani Tozawa śpiewa o miłości.
     Pan Kikuchi odwozi nas do hotelu, gdzie uzgadniamy plan na jutro. Umawiam się z panią Tozawa na Shinjuku w księgarni Kinokuniya, bo wspomniałem, że chciałbym sobie kupić słownik z japońskimi nazwami własnymi. Jeszcze się pakujemy - gdy kładę się spać, jest już wpół do trzeciej. Nastawiam budzik na wpół do ósmej.

Dzień dwudziesty pierwszy, 17 maja, środa
     Wstaję rano niezbyt dospany. Musia decyduje się zostać w łóżku. Idę na śniadanie. Dzwonię jeszcze z dołu do Musi - dowiaduję się, że w międzyczasie dzwoniła pani Tozawa, ale Musia jej powiedziała, że już pojechałem na Shinjuku. Idę do świątyni Hie Jinja, która jest tuż obok hotelu. Stamtąd jadę na Shinjuku. Ruch i hałas potworny, ogromne wieżowce, a między nimi wciśnięta mała świątynia Hanazono Jinja.
     Idę wreszcie do Kinokuniya - dzisiaj jest wyjątkowo zamknięta. Decyduję się czekać przed wejściem. Po piętnastu minutach dzwonię do pana Tozawy i dowiaduję się, że jego żona właśnie dlatego dzwoniła do hotelu, a teraz od ponad pół godziny mnie szuka. Mówię, że twardo stoję przed księgarnią i czekam. Za chwilę przybiega zadyszana pani Tozawa - okazuje się, że ja stałem przed tylnym wejściem, a ona czekała przed głównym. Idziemy do pobliskiego domu towarowego, gdzie na dwunastym piętrze jest ogromna księgarnia. Pani Tozawa kupuje mi tam upragniony słownik geograficzny i nie pozwala, bym za niego zapłacił.
     Idziemy na obiad - zamawiam unagi. Pani Tozawa patrzy podejrzliwie, ale i z zachwytem, że to mi też smakuje - a to jest bardzo smaczna upieczona ryba położona na sporej porcji ryży.
     Jedziemy zwiedzać świątynie - zaczynamy od Sengakuji. Jest to mała świątynia z cmentarzem słynnych 47 roninów. Pełno tu dymu z trociczek, tablice z nazwiskami wszystkich 47 bohaterów tej historii. Jedziemy dalej do świątyni Zojoji z imponującą bramą Onarimon, przez którą przejeżdżał shogun Tokugawa Ieyasu. Oglądamy jeszcze posążki 1000 Jizo i wracamy do hotelu. Tam razem z Musią, nad sokiem pomarańczowym dzielimy się wrażeniami. Wreszcie jedziemy na lotnisko, pani Tozawa odprowadza nas aż do autobusu. Tokio żegna nas rzęsistym deszczem.
     23.30      Gdzieś nad Pacyfikiem. Wkrótce będzie jutro, ale potem przekroczymy linię zmiany daty i będzie znów dzisiaj rano. Zupełnie się w tym gubimy - kiedy stanie się jutro wieczór? Przed nami Anchorage, idziemy spać.

Krzysztof Grabowski