index/     publikacje/     początek/

 

WSPOMINKI O HISTORII GO W POLSCE

wersja warszawska



        Kiedy i jak Go przywędrowało do Polski nie wiem. Jest pewne, że wiele osób w Polsce umiało grać znacznie wcześniej zanim Go dotarło do naszego środowiska. Sam grałem z pewnym marynarzem z Gdyni (niestety nie pamiętam jego nazwiska), którego grać nauczył pewien stary Szkot, gdy razem pływali na jednym statku. Gdy uczeń zaczął regularnie wygrywać, a działo się to pod koniec lat 60-tych, otrzymał na własność komplet do gry. Miałem przyjemność używać tego kompletu. Była to kwadratowa (ok. 40 x 40 cm) płyta z dziurkami taka, jakich używa się czasami do wyciszania wnętrz. Za piony służyły białe i czarny plastykowe kołeczki, które wkładało się w dziurki - to patent na grę w czasie rejsu.

        Te wspominki obejmują okres, w którym zaczęła powstawać  społeczność graczy w Go a ten proces jest niewątpliwie związany z Warszawą. Pisać będę o tym co pamiętam i co sobie przypomnieliśmy z Włodkiem Dobosiewiczem zaszłego roku w Hamburgu wspominając przy piwku stare dzieje. Sam jestem jednak ciekaw na ile poprzekręcam, zapomnę czy nakłamię, ile osób obrazi się, ile ma już sklerozę i nic nie pamięta a ile przypisuje sobie cudze zasługi. To może być całkiem ciekawe.

        A zatem wszystko zaczęło się w roku 1972 gdy byłem studentem trzeciego roku Wydziału Matematyki i Mechaniki UW. W tym roku Włodek Dobosiewicz przywiózł z Berlina Zachodniego nową grę. Pierwszymi jego partnerami byli wówczas Wiktor Marek, Wojtek Guzicki oraz Edek Mitukiewicz, znany większości jako Koń.  Matematycy to ludek ciekawy i w grach przeróżnych bardzo rozmiłowany toteż widok facetów siedzących w Kubusiu przy dziwnej planszy (zielona tektura) i grających dziwnymi (żółte i czarne) wzbudził zrozumiałe zainteresowanie. Już wkrótce do grona zapaleńców przystąpili Mateusz Wardęcki, Krzysiek Moszczyński i ja. Jednocześnie Dobo nauczył grać swojch przyjaciół fizyków Alka Bartnika i Maćka Górskiego. W ten sposób powstało małe środowisko goistyczne. Graliśmy w przerwach między zajęciami, po zajęciach a często zamiast. Czasami spotykaliśmy się także w domach a największym problemem był rzecz jasna sprzęt. Najpopularniejszy patent polegał na kupieniu czterech liczydeł i rozebraniu ich, niektórzy robili tojuż w sklepie ku zgorszeniu i oburzeniu zacnych obywateli. Najczęściej spotykany był gustowny zestaw biało-różowy. Plansze robiliśmy sami. Jeden z moich przyjaciół, krótkotrwały zapalaniec, pracowicie wykroil 361 pionów z gumy,plansza do nich miała ponad 2 m2. To były śmieszne gry. Inny wybijali piony z płytek PCW. Sporadycznie pojawiały się zestaw  guzików lub kapsli (Moskwiczanie zaczynali podobno od pestek z dyni).

        Przez pewien czas Dobo, Wiktor Marek i Wojtek Guzicki byli uznawanymi ekspertami a ich komentarze przyjmowane pełnymi podziwu potakiwaniami. Coraz więcej ludzi na matematyce uczyło się grać, głównie amatorzy brydża, pojawiały się też pierwsze panie - Emilka Zesler. Na jesieni zaczęliśmy spotykać się dość regularnie i powolutku napływali nowi ludzie. Mateusz i/lub Dobo (tego już nie pamiętam) nawiazali kontakt z Lechem Pijanowskim, który w właśnie wydanym Przewodniku Gier bardzo entuzjastycznie pisał o Go. Ku jego niezmiernemu zdumieniu ograli(ł?) go bez problemu. Wkrótce potem na nasze spotkania zaczął przychodzić także Wojtek Pijanowski. W tym czasie zdecydowanie najlepiej grał Dobo, według dzisiejszej miary był lepszy od następnych o jakieś 2 kyu. Trzeba powiedzieć, że wyniki bywały wtenczas męskie. Według ówczesnych ocen różnica 10 punktów to była partia remisowa. 10-20 punktów to niewielkie zwycięstwo itd. Mieliśmy już pewien dorobek teoretyczny, co raz ktoś wymyślał kolejną zażywkę na przeciwnikach. Nie mieliśmy jeszcze żadnych książek, ani pojęcia o tym, że tyle się można nauczyć.

Włodek Grudziński

 

    index/     publikacje/     początek/